Ostatnio w przestrzeni publicznej bardzo głośno o prywatnych / nieprywatnych skrzynkach mailowych rządzących tym krajem ministrów. I gdy któryś już raz słuchałem głosów różnej maści komentatorów tej hecy, oraz samych jej uczestników, przypomniała mi się pewna anegdota zasłyszana w podcaście Klientomania (cytuje z pamięci, więc możliwe ewentualne błędy):
Ktoś puka do drzwi, podchodzi właściciel mieszkania, otwiera drzwi, patrzy, a po drugiej stronie człowiek z bagażem.
– Cześć, to ja, Andrzej – przedstawia się nieznajomy – No, to gdzie ten mój pokój?
– Ale jaki pokój? – pyta zdziwiony właściciel mieszkania.
– No ten, w którym mam mieszkać? – ze spokojem odpowiada nieznajomy.
– No ale jaki pokój? O co chodzi? To jest moje mieszkanie – mówi właściciel.
– A to nie pamiętasz, jak dwa lata temu podpisałeś regulamin? Tam na czwartej stronie jest informacja, że od dziś będę tu mieszkał – odpowiada nieznajomy.
Założę się, że każdy z nas czasem skorzystał z jakiejś aplikacji klikając w ciemne „Akceptuję regulamin”, „Akceptuję wszystkie cookies” – bo kto by to czytał? Kto ma na to czas? Przecież skorzystam tylko ten jeden raz, tylko przez 5 minut… A jak już ktoś przeczyta, to i tak jest duża szansa, że nie zrozumie. A nawet jak zrozumie i ma zastrzeżenia, to co z tym zrobić?
Za każdym razem, kiedy korzystamy z aplikacji na urządzeniach mobilnych informacje związane z nami są śledzone, zbierane i udostępniane. Dane takie jak wiek, lokalizacja czy historia przeglądania to tylko kilka z nich. Zbierane są tysiące informacji o preferencjach i wyborach. Np. niektóre mapy szczegółowo rejestrują poruszanie się i łączą to z daną osobą, aby „dostarczyć jeszcze lepszej jakości usługi”. Ale czy tylko nawigacje? Komu nie zdarzyło się rozmawiać z żoną, mężem, dzieckiem o planach wakacyjnych albo googlać warunki pogodowe i atrakcje dla całej rodziny w jakimś kurorcie, by za chwilę w przeglądarce internetowej widzieć reklamy fantastycznych destynacji? I jak cudownie, bo właśnie tych kierunków nad którymi wspólnie się zastanawialiście…
Nie wszyscy mamy świadomość, że niektóre aplikacje, przez wbudowane elementy śledzące, pozyskują więcej danych niż faktycznie potrzebują. I na tej podstawie tworzą cyfrowy profil użytkownika, który – sprzedają innym. Nasze dane są w posiadaniu osób trzecich, które wykorzystują je, aby kierować do nas właściwe wg nich reklamy. Często dzieje się to nie tylko bez naszej zgody, ale nawet bez wiedzy. Stajemy się „walutą”. Można za „nas” kupić np. zainteresowanie inwestorów czy nowych partnerów. Ostatnio, z racji braku lepszego w tamtym momencie zajęcia, pokusiłem się o sprawdzenie ilu tzw. partnerów jest „podpiętych” pod pewną darmową aplikację, dzięki której można (oczywiście za darmo) sprzedać „to co czego nie używasz”. Lista jest spora. I już nie muszę się zastanawiać w jaki sposób twórcy apki zarabiają na tym biznesie skoro kupujący i sprzedający nie płacą ani grosza za korzystanie z niej.
Nasze dane są sprzedawane – tak jest. Signum temporis? Może i tak, ale czy trzeba się na to zgadzać? Nie, jeśli nie chcemy.
Dlatego świetne jest to co robi Apple. Bo jako użytkownik Apple mogę sam decydować, czy zezwalam aplikacjom na śledzenie mnie czy nie. A wystarczy odpowiedź na jedno pytanie – „Czy wyrażasz zgodę?”.
Funkcja przejrzystości śledzenia aplikacji pozwala nam odzyskać kontrolę nad danymi. Bardziej świadomie udostępniać innym informacje o naszej lokalizacji lub adresie e-mail. Możemy być „bardziej otwarci na dopasowane do nas oferty” albo być bardziej anonimowi. Mamy wybór.
Oczywiście, nie unikniemy w 100% sytuacji, gdy będąc w potrzebie będziemy przymuszeni do akceptacji regulaminu, który nie ujawni wszystkiego co jest o nas zbierane. Ale pierwszy krok w stronę dobrej prywatności już został zrobiony.
Rafał Maliszewski
Account Manager